czwartek, 7 sierpnia 2014

Wesprzyj pielgrzymow

Dziekujemy wszystkim ktorzy nas dotychczas wsparli. otaczamy Was wszystkich modlitwa i obiecujemy kartki z Gruzji.

Gruzja okazala sie dosc drogim krajem i musimy bardzo oszczedzac by finansow starczylo do konca pielgrzymki.

Pieniadze  wydajemy glownie na picie, bo nie zawsze jest dostepna woda zdatna do picia. czasem kupujemy cos do zjedzenia.
Upaly sa duze, i zapasy wody szybko sie koncza. Nocujemy czesto pod namiotem, czasem u ludzi.
Zauwazylismy ze sklepy w ktorych sa krzyze lub ikony, maja nizsze ceny.
Niestety idac po drodze nie wiemy na jaki sklep trafimy, zdarzaja sie takie ktore zawyzaja ceny podwojnie.

Gdyby ktos chcial nas jeszcze wesprzec to moze to zrobic podajemy nr naszego konta

17 1140 2004 0000 3702 5735 4391
Darwina Matuszczak

Gruzja - w gorach


zagubieni gdzies w gorach



gramy i spiewamy


poranne mgly a isc trzeba


w drodze do nieba


gory i my


zbieramy ziola na herbate

środa, 6 sierpnia 2014

W gościnie u Muzłumanów

Dzień szósty 20.07. Batumi - Pirveli Maisi Budzimy się ok 5 i jest burza strszna burza. Pioruny biją z każdej strony do tego leje że świata nie widać. Z nadzieją czekamy by przestało padać. Niestety zbliża się szósta wstaje Alexandra a pogoda nic się nie zmienia. Stwierdzamy że czekamy do 8, tak wskazuje telefon, że wtedy ma się trochę wypogodzić.Ola dzwoni na dół do chłopaków i przekazuje wieść że będzie 2 godziny opóźnienia. Kładziemy się jeszcze na chwilę spać. O 8 faktycznie przestaje prawie zupełnie padać. Jemy szybkie śniadanie - chleb z nutella. I ruszamy Alesandra wywozi nas z miasta Jesteśmy na głównej drodze. Chłopaki dostają krzyżyki pielgrzymie i wychodzimy. My idziemy szybciej,chłopaki trochę wolniej. Pogoda idealna, nie ma słońca, nie ma deszczu.Dosyć szybko wchodzimy w górską okolice.Idziemy doliną rzeki a wokół nas pietrzą się coraz wyższe gôry.Jest pięknie, widoki zapierają dech. Idzie się dobrze 6 km mija błyskawicznie ale zatrzymujemy się w miasteczku by się napić i przegryź jakiegoś batonika.Kolejny postój za następne 6 km w Domu Wina. Pijemy po lampce wina, a naszym krzyżykiem zainteresowuje się grupa turystów izraelskich. Zwracają uwagę na menore i pytają skąd u nas ten znak. Ofiarujemy im krzyżyk tłumacząc ideę pielgrzymki. Ruszamy w dalszą drogę, jakby na zawołanie po kolejnych 6 km przy drodze z pięknym widokiem na dolinę rzeki wyrasta mała knajpka. Zamawianych tam jedzenie rybkę i chaczapuri. Tym razem płacą chłopaki. W dalszej drodze pogoda sie zmienia, nadciągają chmury robi się coraz ciemniej. W ostatniej chwili przed totalną zlewą chowamy sie pod dachem jakiegoś domu. My rozważamy czy nie zostać tu na noc, ale u góry jakaś kłótnia i nikt nie schodzi na dół, więc rezygnujemy. Chłopaki na czas deszczu kładą się i zasypiają. Po dobrej godzinie wypagadza się i możemy iść dalej. Wiemy że do Kedy,gdzie planowaliśmy nocować nie dojdziemy bo to za daleko a czasu, przed nocą mało. Chłopaki mają ostatnią marszrutkę o 19. Dochodzimy do miasteczka Pirveli maisi i tam pytamy w pierwszym domu o nocleg. Zdążamy przed kolejną zlewą. Przyjmuje nas rodzina muzłumańska. Dostajemy jeść, można się umyć i miło spędzamy czas z dziewczynkami, które tam mieszkają. Możemy a nawet musimy pograć na ich szkolnym laptopach. Muzłumanie mają ramadan ale gospodyni jest w ciąży i je razem z nami. Później wraca mąż, ale my idziemy już spać.

Prawie jak w Italii

Batumi 18-19.07. Wczoraj czekała na nas szybka kolacja. Poznajemy Alesandre i czwórkę dzieci którymi z mężem się opiekuje. Są też dwaj włoscy wolontariusze Michael i Gildo. Dostajemy pokój i zapewnienie że możemy zostać ile chcemy. Idea pielgrzymki bardzo się podoba, dzielimy się naszymi przeżyciami a Alesandra opowiada o swojej działalności w Gruzji.Kolejnego dnia robimy tradycyjne pranie a nastepnie razem z Gildą i Olą jedziemy na zakupy gdyż zobowiązaliśmy się zrobić wieczorem kolację dla wszystkich. Główny bazar zamknięty ale na mniejszym udaje sie kupić prawie wszytsko, nie ma tylko pieczarek więc placki ziemniaczane będą solo. Jacek spełnia swoje marzenie i kupuje w końcu arbuza - 10 osób to akurat ilość dobra by go zjeść. Później zostajemy na mieście próbując w strugach deszczy coś zobaczyć. Udaje też nam się kupić ładowarkę do telefonu. Koło 16 wracamy marszrutką do domu i zabieramy się do pracy. Jacek obiera i trze 5 kg ziemniaków. Ja z Marią najstarszą dziewczynką u Alesandry przygotowuję salatkę z ogórków i pomidorów a później smażę całą górę placków. Koło 20 przy stole zasiada z nami także starszy pan który mieszka w tym domu. Pochodzi z Uzbekistanu i mówi tylko po rosyjsku. Placki wszystkim smakują, a arbuz z lodówki też jest wyśmienity. Po kolacji Gildo i Michael przeprowadzają wywiad z nami, Alesandra tłumaczy z włoskiego na rosyjski. Wspomagamy się gestami i chyba coś z tego wychodzi bo kartka coraz bardziej zapisana. Artykuł o nas ma się ukazać gdzieś w internecie- może uda się później zobaczyć co chłopaki "urodziły". Następny dzień to sobota, ma być deszczowa. Podejmujemy decyzję że zostajemy jeszcze jeden dzień aby pójść wieczorem na nabożeństwo do cerkwi. Ksiądz, który faktycznie ma na imię Gabryiel mieszka w Kutausi i do Batumi przyjeżdża w niedzielę by mszę odprawić o 17- to dla nas za poźno choć kusi by w tym dobrym domu zostać jeszcze dłużej. Idziemy spać dosyć późno i rano wstajemy jak rodowici Gruzini po 9. Dziś upieczemy ciasto - kruche ze sliwkami i kruszonką. Zakupy robimy w pobliskim sklepie. Pani doradza jakie składniki - mąka margaryna- będą najlepsze do ciasta i bardzo się cieszy że Polacy będą w Gruzji ciasto piekli :) Trochę czasu spędzamy z dzieciaki, które wpisują się do naszej pielgrzymkowej kroniki. Później zaczynam robić ciasto, Maria mi pomaga a ja później pomagam sklejać małe chaczapurii na obiad. Udaje się upiec ciasto na zakończenie obiadu, więc do poobiedniej kawy jest ciepłe ciasto ze sliwkami, które choć były dwie blaszki znika w mgnieniu oka:) Przed 16 zbieramy się do cerkwi. Do centrum podwożą nas samochodem Na nabożeństwie dużo ludzi, także młodzieży i młodych małżeństw z dziećmi. Myśleliśmy że po pierwszym razie będziemy się orientować co się dzieje, ale tu nabożeństwo bardziej uroczyste, dłuższe z dodadkowymi elementami. Jest np błogosławieństwo- gdzie każdy podchodzi do księdza, panie pytają nas czemu my nie idziemy, mówimy że my katoliki i zostawiają nas w spokoju, ale świeczki dostaliśmy by móc je zapalić. Po głównej części - naszym zdaniem- nabożeństwa wychodzimy- 2,5 godziny na dziś starczą. Zjadamy na mieście kolację w lokalnej knajpce dla tubylców i wracamy do domu. Po kolacji mieszkańców pijemy z nimi herbatę i udaje nam się namówić chłopaków by jutro poszli z nami. Umawiamy się, że wychodzimy o 6 .

Góry i morze

Dzień piąty. 17.07. Kobuleti - Batumi Wstajemy o 5, wypoczęci, prawie wyspani- prawie bo pielgrzymowi zawsze chce się spać:) W recepcji dostajemy herbatę i ciastka na śniadanie. Uzupełniamy zapas herbaciany do naszych kubów i ruszamy w drogę. Przez jakiś czas ciągnie się jeszcze miasto, ale już nie część turystyczna. Idziemy w pewnym oddaleniu od morza, ale stale je widzimy.Droga zaczyna się piąć w górę, zakręt za zakrętem. Dochodzimy do ruin fortecy Petra. Jacek idzie zrobić zdjęcia, ja siadam na ławeczce, przy rodzince sprzedającej pamiątki. Chwilę rozmawiamy, później wspólna fotka i możemy iść dalej. Droga serpentynowo wchodzi na górę. Na szczycie sklepik, gdzie kupujemy picie. Na dachu są parasolki i stoliki, ale nie podejmujemy się wejścia po drabinie. W zamian pani prowadzi nas na podwórko, gdzie wystawia stolik i krzesełka. Przynosi wodę i domowe babeczki. Rozmawiamy z domownikami, chłopcu dajemy nasz krzyżyk i ruszamy dalej. Teraz czas by zejść do poziomu morza. W nadmorskiej miejscowości postój na stacji benzynowej.Dopytujemy czy da się dojść do Batumi nad morzem, zdania są podzielone. Idziemy kawałek dalej i pytamy kolejną grupkę mężczyzn o dalszą drogę. Wśród nich jest też policjant. Okazuje sie że przejście jest, troche niebezpieczne jak podkreśla przedstawiciel władzy, ale jest. Trzeba iść torami, później będzie tunel i przejście do ogrodu botanicznego. Ruszamy w drogę upewniając co jakiś czas czy dobrze idziemy. Mijamy jednostkę wojskową, niestety żołnierze nie chcą z nami fotki :P Idąc torami modlimy się by nie jechał pociąg, bo nasyp niewielki. Droga wzdłuż morza, mijamy plażę, w oddali widać dwa tunele, do których dzielnie zmierzamy. Pierwszy tunel nie do końca zabudowany więc łatwy do przejścia, zbliżając sie do drugiego widzimy przed nim budkę. Ucieszenii że na horyzoncie są ludzie prawie do nich biegniemy. A tu niespodzianka, przed nami wyrasta dwóch strażników, w tym jeden z karabinem w dłoni i pokazują by sie nie zbliżać. Na sama myśl o drodze powrotnej robi nam sie nie dobrze więc podejmujemy dialog. Okazuje sie że przejścia nie ma. Ogród botaniczny owszem jest dokladnie 500m nad nami, wejść do niego można cofajac sie 2 km. W dole kolejne 500m widzimy kąpiących się ludzi, próbujemy wynegocjować zejście nad morze ale panowie stwierdzają że nie damy rady z plecakami zejść. A tunelem absolutnie nie można przejść. Nie mając wyjścia cofamy się te 2 km do miejsca gdzie plażowali ludzie, okazuje się że tam faktycznie jest wejście do ogromnego ogrodu botanicznego. Można w nim rozbić namiot, jest restauracja i przde wszystkim roślinność z całego świata. Zjadamy coś na szybko - Jacek tradycyjnie rybę, Darwina frrytki i wsiadamy do samochodziku który przewozi specerowiczów do wyjścia z ogrodu. Kosztuje nas ta przyjemność 16 zł ale nie musimy kluczyć po alejkach wznoszących się i opadających przez wszystkie zakątki ogrodu. Wychodzimy na naszą drogę, Schodzimy nad morze i plażą idziemy jakiś czas a później główną droga dojazdowa do Batumi. W ostatniej miejscowości taksówkarz zaczepia nas by zaproponować podwozke, a gdy dowiaduje się że my z Polski pyta czy nie mamy polskiej złotówki, bo jest on kolekcjonerem monet. Niestety nie posiadamy polskiego bilonu, a ukraińskie hrywny pana nie interesują. Dochodzimy do przedmieść Batumi, próbujemy pytać o katolicki kościół, ale mieszkańcy wiedzą tylko że takowy u nich jest, gdzie nie umieją powiedzieć. Przy porcie zagadnięty młody chłopak mówi że do kościoła został kilometr. Faktycznie za chwilę naszym oczom ukazuje się budowla sakralna różna od wszechobecnych cerkwi. Zaglądamy przez drzwi jest tabernakulum, są ławki. Z tylu znajdujemy tabliczkę z informacją że to kościół rzymsko- katolicki św. Ducha. Tył kościoła może wskazywać że mieszka tu ksiądz. Ponieważ nikt nie otwiera siadamy na schodach i czekamy. Upewniwszy się że to jedyny kościół katolicki w mieście, stwierdzamy że ksiadz kiedyś się zjawi, a jak nie to rozbijamy namiot na przykościelnej trawie. Robi się coraz później komórka rozładowana, ładowarka spalona, telefon Jacka nie chce otworzyć Gruzińskiej karty. Jesteśmy bez jakiegokolwiek kontaktu bo wszystko było na telefonie i karcie gruzińskiej. Koło 20 gdy Jacek robi kolejny obchód spotyka pewnego pana. Okazuje sie że w kościele jest Padre Gabriel i że będzie jutro. Od słowa do słowa dochodzimy do tego że pan orientuje się gdzie jest caritas, który prowadzi noclegownie do bezdomnych. Mówi, że nas tam zaprowadzi. Idziemy do ścisłego centrum Obok meczet, w oddali wieżę kościelne (przejęta przez prawosławnych katedra katolicka) Pan trochę kluczy po uliczkach pyta kogoś o caritas, ostatecznie okazuje sie że doprowadził nas do znajomego u którego możemy za pieniądze przenocowac. Grzecznie dziekujemy, pan mniej grzecznie się z nami żegna. A my wyruszamy by coś do spania znaleź. Pytamy napotkanych ludzi o caritas i noclegownie. Po burzliwej depacie okazuje się że wiedzą gdzie coś takiego istnieje, dostajemy adres i nr marszrutki. Nie jesteśmy jednak pewni czy to jest to miejsce o które nam chodzi. Próbujemy ostatniej deski ratunku- próba uruchomienia telefonu i zadzwonienia pod zapisany na niej nr do Alesandry z Batumi kończy sie pełnym sukcesem. Nasi naporkani przyjacele nie tylko podładowują telefon ale i rozmawiają z Alesandra, która chwilę później przyjeżdża po nas samochodem. I tak znajdujemy sie w italiańsko gruzinskim domu gdzie spędzimy dwa dni.

Morze Czarne, a my czerwoni....

Dzień czwarty i kolejne 14-16.07 Ureki - Kobuleti. Wstajemy o świcie i wyruszamy. Już na początku dnia pierwsza na tej pielgrzymce poważna kłótnia. Nie dogadujemy się i wychodzimy z minimalnym zapasem picia a przed nami żadnych miejscowości. Krótki odcinek idziemy oddzielnie co pomaga w pogodzeniu się. Zbliżamy się do terenów zamieszkanych, ale sklepu brak. Prosimy przy pierwszym domu o wodę, gospodarze zapraszają nas na ławeczkę, byśmy "dychnęli". Dostajemy herbatę zebraną na niedalekiej plantacji, a za chwilę pani zaprasza do stołu na pyszne naleśniki, bakłażany i domowy chleb. Przy rozmowie czas szybko leci a słońce przygrzewa coraz mocniej. Ruszamy dalej, mijając olbrzymie wesołe miasteczko, niestety jeszcze zamknięte. Dochodzimy do tabliczki z napisem Kobuleti i schodzimy nad morze. Kobuleti ciągnie się na przestrzeni kilku a nawet kilkunastu km. Dochodzimy do miejsca gdzie strażnik nie chce nas przepuścić- powstaje tam jakiś prywatny ukraiński ośrodek wypoczynkowy. Z całą sympatią do Ukraińców, wyrażamy dosadnie, co myślimy o braku przejścia brzegiem morza. Po obejściu wracamy na plażę, poźniej ulicą, zapełnioną sklepikami.Wszystkie domy to pensjonaty lub pokoje do wynajęcia. Schodzimy na boczną uliczkę i zaczynamy pytać o możliwość rozbicia namiotu. W kolejnym domostwie uzyskujemy zgodę i zaczynamy stawiać nasz dom, przy ogólnym zaintetesowaniu dzieciarni. Po zakończeniu rozbijania, pan, który okazuje się właścicielem, a do tej pory nic się nie odzywał mówi że możemy też nocować w pokoju. Nie korzystamy, bo szkoda namiotu. Wieczorem zostajemy zaproszeni na kolację. Nie może obyć się bez wzniesienia toastów. Nie umiemy odczytać czy pani gospodyni jest z tego wszystkiego zadowolona czy nie - jak większość Gruzinów ma poważny, surowy, pozbawiony emocji wyraz twarzy. Ale nieba nam uchyla więc chyba bardzo zła nie jest. Noc pod namiotem mija spokojnie. Już wczoraj postanowiliśmy, że jeśli się da to zostaniemy jeden dzień w Kobuleti. Nasi gospodarze nie mają nic przeciwko temu, wręcz mówią, że możemy zostać ile chcemy:) Wypoczynkowy dzień zaczynamy od prania- góry prania. Pani widząc jak pierzemy w rękach, zabiera wszystkie nasze rzeczy i wkłada do automatu. I tak kolejne marzenie pielgrzyma się spełnia- ubrania piorą się same, a my leniuchujemy. Po rozwieszeniu rzeczy i zapewnieniu, że padać nie będzie, zostajemy wyrzuceni nad morze. Nasz gospodarz od rana zachwala morze i jego dobroczynny wpływ na nogi pielgrzyma. Cóż, zrobić, trzeba skorzystać :) Plaża kamienista, czysta i pusta. Fale duże, ciężko wejść i w morzu popływać. Siadamy więc tak jak tubylcy na brzegu i moczymy nogi, walcząc z zalewająca nas wodą. W międzyczasie Darwina wyszukuje ładne kamyki, co dosyć trudne bo co jeden to ładniejszy- później większość uzbieranego łupu i tak morze weźmie spowrotem- jedną olbrzymią fala i to co w ręce jest znowu w morzu. Ale zabawa przednią, kamienie wchodzą wszędzie, zwłaszcza w jackowe kapielówki :P Czas mija szybko, ludzie się wokół nas zmieniają a my ciągle na brzegu,w końcu wygłodniali od walki z żywiołem ruszamy się by poszukać czegoś do jedzenia. Udaje się znaleść domową knajpkę, gdzie na miejscu przyrzadzają świeżą rybkę. Wracając do domu zaczynamy czuć pieczenie. No tak, jakby inaczej, spiekliśmy się jak raczki, zwłaszcza Jacek. Nasi gospodarze pytają gdzieśmy sie podziewali i śmieją się widząc naszą spieczoną skórę. Nam do śmiechu nie jest. Jedyny plus jest taki, że nasze stopy są jak nowe, wszystkie pęcherze, odciski i obtarcia zniknęły! Do naszych gospodarzy zjechali się urlopowicze, zabawa trwa na całego, zachęcają nas do jedzenia i picia. My przez jakiś czas grzecznie im towarzyszymy, opowiadając o pielgrzymce ale później udaje nam się schronić w namiocie. Spać ciężko, jest bardzo głośno, no i skóra zaczyna piec na maksa. Ostatni gość idzie spać o 5:30, my wstajemy o 6. Jest mały problem z łazienką, z jakiegoś powodu nie możemy korzystać z tej z której korzystaliśmy poprzedniego dnia, może temu, że obok są goście. Ale wkońcu udaje się znaleść toaletę na zewnątrz za domem, więcej do szczęścia nam nie trzeba. Ruszamy na trasę. Daleko jednak nie zachodzimy. Zatrzymujemy sie przy pierwszej aptece i kupujemy polski Panthenol. Cena zabójcza- 25 lari czyli okolo 50zł.,Ale pianka w plecaku nic nie pomoże. Podejmujemy męską decyzję. Musimy zostać jeszcze jeden dzień i zaleczyć skutki głupoty- lub skutek niekorzystania z urlopu nad morzem.... Dziś 16, nasza 7 rocznica ślubu. Uczcijmy więc ten dzień pobytem w hotelu! Ponieważ oddaliliśmy się już od części turystycznej miasta, mamy nadzieję że będzie nas na takie szaleństwo stać. Wchodzimy do pierwszego hoteliku, i okazuje sie że jeden dzień dla jednej osoby, kosztuje tyle co nasza pianka na poparzenia. Dostajemy czysty, schludny pokój z łazienką i klimatyzacja. Pani proponuje jeszcze kawę i herbatę, rezygnujemy z tych dobroci. Romantyczny dzień rocznicy Jacek spędza leżąc plackiem na lóżku pokryty pianką, a Darwina odsypia nieprzespane noce. Wieczorem, gdy mamy pewność, iż słońce nam nie zaszkodzi,idziemy coś zjeść i popatrzeć na prawie romatyczny zachód słońca. Tak kończy się czas w Kobuleti. Nadmienić można, iż na koniec spaliła się nam ładowarka do telefonu- kolejny zakup przed nami, lub perspektywa braku kontaktu...