wtorek, 22 marca 2016

Ekstremalna Droga Krzyżowa 2016

Nasza kolejna 7 Ekstremalna Droga Krzyżowa. Tym razem postanowiliśmy wyruszyć z rodzinnego miasta Jacka, czyli z Czechowic Dziedzic. Nie chcemy popaść w rutynę dlatego prawie co roku zmieniamy trasę i każdego roku  jest ona trudniejsza. Trasa liczyła 65 km, dużo ale tyle co roku robimy na nocnej pielgrzymce z Piekar Śląskich do Częstochowy. Więc wiemy, że jesteśmy w stanie te kilometry przejść, jednocześnie życie już nas nauczyło, że w czasie drogi nic nie można zakładać. To że przeszło się  już 65 km nie oznacza że i tym razem tak będzie. A ponieważ jest to EDK, wiadomo, że łatwo nie będzie…


Rozpoczęliśmy Eucharystią w czechowickim kościele św. Katarzyny. W czasie kazania okazało się, że ksiądz proboszcz jest jak najbardziej EDK-owy. Opowiadał o  swoich lękach, które towarzyszyły mu odkąd dowiedział się o stworzeniu czechowickiej drogi. Mówił jak pokonał te lęki modlitwą. ( a siłę tej modlitwy później poczuliśmy bardzo dosłownie – pomimo nieciekawych prognoz pogody – było bezdeszczowo i powyżej 0 °C ). Jednak najważniejsze zdanie brzmiało tak: „Najbardziej ekstremalną drogą krzyżową jest ludzkie życie.” Czyż tak nie jest?
A udział w EDK możemy potraktować jako kolejną stację na tej drodze. Więc ruszamy. 50 osób w różnym wieku – jak na pierwszą edycję i długą trasę jesteśmy pozytywnie zaskoczeni. Krótka odprawa, rozdanie pakietów i ruszamy.
Nie mogło zacząć się lepiej – pierwsza stacja przy figurze Ojca Pio.  Ten zawsze musi gdzieś w naszym życiu się pokręcić. A na EDK przygotował nam taki napis: „Odwagi, ojciec Pio jest z Tobą”. To tak gdybyśmy chcieli o Nim zapomnieć :). A warto dodać że niejeden raz ratował nas podczas pielgrzymek gdy już nic nie pomagało.



Trasa biegła wokół Jeziora Goczałkowickiego i całkiem naturalnie w naszych głowach pojawiła się piosenka, którą wykonuje znany nam i lubiany przez nas zespół YesKiezSirumem „Z tamtej strony jeziora…”.  A wokół nas ciemności i jezioro wszędzie. Wędrowaliśmy dalej nucąc tę piosenkę, która w dalszej części ma słowa „bo moje niebo jest wszędzie…”. Nie ma to jak iść Drogą Krzyżową i być w niebie…
Wraz z piosenką zaczęły się też pojawiać w naszych myślach osoby, w których intencjach chcieliśmy trud tej drogi ofiarować – zaczęło się od Yeskiesów, a później kolejne osoby – i szybko okazało się, że za mało stacji by każdemu ofiarować jedną…
Oczywiście mieliśmy też swoje prywatne intencje. Do tego dochodzi modlitwa o pokój na świecie z tą intencją zawsze chodzimy czy to na EDK czy na piesze pielgrzymki. Światu dziś trzeba pokoju.


Kryzysy?? Oczywiście… I to bardzo szybko. W życiu nie jest łatwo, w czasie drogi też. Niby idziemy razem ale osobno milcząc bo taka jest reguła EDK. Tutaj każdy sam musi zmierzyć się ze swoimi słabościami i bólem. Nie da rady w takim wypadku podzielić się tym  i liczyć na pocieszenie przez drugą osobę. Tutaj wszystko oddajemy Bogu przez modlitwę.

Jeszcze przed 20 kilometrem. Dopadło zniechęcenie, pojawiły się pytania po co znowu tu jestem, czy nie można było iść „normalnie” jak każdy  na drogę krzyżową do parafialnego kościoła? No nie można było, trzeba żyć ekstremalnie. Przed nami najtrudniejszy odcinek tej trasy, biegnący kilka bardzo długich kilometrów przez zupełne pustkowia, mokradła. Nogi zapadają się w błoto, w butach jest mokro. Wokół pustka i myśl, że tuż obok jest jezioro. Ze względu na trudne warunki na trasie zrobił się mały „korek”. Kilkanaście osób pokonywało ten odcinek właściwie wspólnie. I choć EDK w założeniach jest czasem samotności, tutaj doświadczyliśmy pięknej wspólnoty. Ktoś szedł czytając opis trasy, kilka osób korzystało z GPS-a – uzupełnialiśmy się. Ktoś przytrzymał gałąź na ścieżce, ktoś inny wskazał gdzie postawić stopę by nie wpaść do głębokiej kałuży czy strumyka. I tak najtrudniejszy odcinek za nami – ja jednak widząc, iż można by dalej iść za drogą próbuję przekonać siebie a później Jacka, łamiąc zasadę milczenia  że tak byłoby lepiej. Różne argumenty się pojawiają – na trasie znowu będzie mokro i buty nie wyschną, nogi bolą łatwiej więc na wertepach je skręcić (to argument który miał przekonać Jacka który prawie rok temu skręcił kostkę dość poważnie) i w końcu że tą trasą – główną droga szliśmy w 2010 roku do Rzymu więc może byśmy tak ją powtórzyli. I wtedy zatrzymujemy się na stacji V- Szymon pomaga nieść Krzyż Jezusowi i rozważanie o tym, że Jezus nie jest perfekcyjny, niezniszczalny, że przestaje sobie radzić. Przyjmując pomoc Szymona przyznaje się do tego. Trzeba czasami przyznać się do własnej słabości i przyjąć ofiarowaną pomoc. Dla mnie były to słowa Jacka, że dam radę, żeby nie iść na łatwiznę. I nie poszłam.


Kolejne kilometry doprowadziły nas do miejscowości Strumień. Tam nocowaliśmy w czasie pielgrzymki do Rzymu. Miło było zobaczyć parafię, w której wtedy tak gościnie nas przyjęto. Za Strumieniem znaleźliśmy się z drugiej strony jezioro i niebo było jeszcze bliższe – zaczęliśmy wracać, więc już coraz bliżej końca. Tutaj odmieniły się nasze nastawienia. Mnie podobały się długie odcinki wałem nadbrzeżnym. Jacek chciał, by się skończyły- monotonia drogi stawała się niebezpieczna – chwila nieuwagi i można było zboczyć z drogi i wpaść do jeziora. Czekaliśmy na wschód słońca. Słyszeliśmy budzące się ptaki, szum czy też plusk fal budził tęsknotę do początku dnia. Kolejna miejscowość to Chybie i odcinek wzdłuż drogi krajowej. Właśnie tam zastał nas wschód słońca.



 Nie zawsze otrzymuje się do czego się pragnie. Szybko przemierzyliśmy ten ruchliwy już o tej porze odcinek i zanurzyliśmy się w las. Tu trasa bardzo podobna do tej, którą pokonywaliśmy z Krakowa do Trzebini. Tam długa prosta przez puszcze dulowską. Tu przez miejscowe lasy. Ja lubię takie drogi, kiedy mogę iść przed siebie, wdychać zapach lasy, zwierzyny (?), szukać na drzewach stukających dzięciołów. Jacek mówi, że się wtedy rozpędzam i faktycznie ciągle zostawał daleka w tyle…


Dochodzimy do kolejnej stacji, która jest przy zaporze – ale nie mamy siły czy też nie chcemy marnować pozostałej energii by podejść 100m i pstryknąć zdjęcie. Przed nami ostanie kilometry, które dłużą się nie miłosiernie. Mijamy Zabrzeg, który znamy ze spotkań popielgrzymkowych pielgrzymki czechowickiej. Później długi odcinek walem i myśl żeby w końcu był koniec.  Bo na końcu każdej drogi zawsze jest grób, a po nim…ZMARTWYCHWSTANIE.


Po 15 godzinach marszu doszliśmy z powrotem do kościoła św. Katarzyny. Jest radość, jest zwycięstwo. I jest początek…