niedziela, 23 sierpnia 2015

Uśmiech afrykańskiego dziecka

Jeśli tylko po to miałam przyjechać do Rwandy by zobaczyć prawdziwy, niewinny uśmiech dziecka to było warto pokonać wszelkie trudności.

Afryka to dzieci.
Uganda to jedno z najmłodszych społeczeństw świata. Na każdym kroku spotykaliśmy dzieciaki i to nie jedno czy dwoje, ale zawsze całą gromadę. Czasami się śmialiśmy widząc jak kolejno wyskakiwały z krzaczorów czy jakiegoś rowu: "o banda w akcji". Często całą grupą odprowadzały nas za miasto, robiąc przy tym raban na całego. A gdy siadaliśmy na odpoczynek, oblepiały nas z każdej strony. Ugandyjskie dzieciaki, może temu, że  ciągle są w grupie są śmiałe i bezpośrednie. Lubią pozować do zdjęć, a jeszcze bardziej lubią te zdjęcia oglądać. Maluchy często z tak usmarkaną buzią, że chciało się wsadzić do wody i wyszorować, by stały się czarne:-)
Dzieciaki, które rozśmieszały jackowe "czekolady-marmelady", gdy robił zdjęcie lub zabawną mine. Oczywiście każde ugandyjskie dziecko, musiało się pochwalić, czego nauczyło się w szkole. Począwszy od "good morning", by następnie zapytać "how are you". Oczywiście każde musiało zapytać osobno i każde oczekiwało osobistej odpowiedzi. Te, maluchy, które do szkoły jeszcze nie chodzą, szybciutko od starszych uczyły się na co reagują Muzungu i sepleniąc wołały za nami "hio ja ju" . Spotykaliśmy też dzieci, które potrafiły po angielsku trochę więcej. Wtedy mogliśmy porozmawiać ciut więcej, poopowiadać o sobie nawzajem.

Gdy pojawiały się cukierki, wtedy zawsze następowało cudowne rozmnożenie dzieciaków, te które do tej pory były niewidoczne, pojawiały się z wyciągniętą rączką i błyszczącymi oczami.
Oczywiście zdarzały się też gagatki, które na nasz widok krzyczały by dać, im pieniądze, ale wtedy najczęściej dorośli zwracali im uwagę by tak nie wołały.
Były też mamy, które dawały nam swoje maluszki, do potrzymania lub gdy dowiadywały się, że jesteśmy pielgrzymami, prosiły byśmy dzieciaczki pobłogosławili.
Był i tata Maurice - nauczyciel w szkole, obok której nocowaliśmy. Młody człowiek, który przyprowadził nas na nocleg, rano wyposażył w banany na drogę. I on poprosił, byśmy do Kibeho zanieśli zdjęcie jego rocznej córeczki Moniki, by Maryja wzięła ją w opiekę.

Czas w Ugandzie, prawie miesiąc, szybko minął. Przekroczyliśmy granicą i znaleźliśmy się w Rwandzie. I tu są dzieci.
Powitały nas maczetami i sierpami. Dwa pierwsze dni w Rwandzie to olbrzymie plantacje herbaty. W tym czasie dzieci miały ferie (w końcu u nich zima), no i pracowały w polu.
Uwijały się wśród herbacianych krzaków, lub ścinały trawę dla bydła. Wspomnienie tych dzieci głęboko zapadło w sercu. Od 3-4 latków, po nieco starsze z tymi przedmiotami w dłoniach, które w tym kraju spełniały inną, tak drastyczną rolę...
Tutaj zdarza się, że taka grupka dzieci rozpoczyna spotkanie od "give me many". Biały to pieniądze. My im tłumaczymy, że nie mamy dla nich pieniędzy. Rozmawiamy, mówimy o pielgrzymce, dajemy obrazki. Te dzieciaki są często z najbiedniejszych rodzin, w których brakuje wszystkiego. Pomagają rodzicom, często nie chodząc do szkoły, bo rodziny na to nie stać. Po kilka godzin w polu, w upale, kurzu. Widząc, że mamy butelki z wodą proszą o picie. Dzielimy się tym co mamy. Dzieciaki są wdzięczne rozdzielają tę resztkę wody sprawiedliwie, każdy po łyku. Widząc pustą butelkę w drugim plecaku i o nią proszą. Wszystko im się przyda. My ruszamy w dalszą wędrówkę, dzieci do pracy.
Idąc, przez Rwandę, zauważamy, że dzieci tu mniej. Owszem pojawiają się na każdym kroku, ale nie są to już ugandyjskie "bandy".
Rwandyjczycy dużo chodzą, przemieszczają się z wioski do wioski, po wodę, na targ. Dzieci też. Są to jednak pojedyńcze osoby, czasami wędrują w dwójkę. Ale gdy na horyzoncie pojawia się Muzungu, to nie problem by przebiec pod dom najlepszej przyjaciółki wołając ją, by i ona mogła spotkać się z białymi.
W czasie naszej drogi spotykamy tutaj i dzieci, które zatrzymują się na nasz widok i nieśmiało spod przechylonej głowy na nas spoglądają. Są smutne albo poważne. Już wiemy, że do nich to my musimy pierwsi zagadać. Bez wygłupów i min. Wtedy one odwdzięczą się tym cudownym, pięknym dziecięcym uśmiechem- czymś co trafia prosto w serce. Czasami cichutko coś nam odpowiedzą, czasami pójdą dalej zostawiając wokół nas kawałek nieba.
Spotkania z rwandyjskimi dziećmi, przypominają oswajanie z "Małego Księcia". Najpierw patrzymy na siebie z pewnej odległości, później dzieci podchodzą i uśmiechamy się do siebie, zaczynamy po chwili rozmawiać. Później czas na zdjęcia, które sprawiają że wszelkie tamy puszczają i jesteśmy już razem. Można wejść na kolana, przytulić się. Są obrazki, cukierki. W końcu pożegnanie z rozbrajającym "do zobaczenia jutro".
Spotykamy dziewczynki kilkuletnie, które na plecach niosą niemowlęta. Zajmują się dziećmi pracujących sąsiadek. Takie dziewczynki zajmą się dobrze maluszkiem i są dużo tańsze od dorosłych opiekunek...
Rwandyjskie dzieci są też pielgrzymami. Towarzyszą nam przez długie kilometry. Wędrując z ciężarem na głowie, wracają do domów, położonych na wysokich kolinach. Nie zapomnę dziewczynki, może dziesięcioletniej, która wędrowała z nami ponad 10km ostatniego dnia naszej pielgrzymki, niosąc na głowie torbę. Jej starsza siostra zatrzymała się na odpoczynek, mała szła ciągle z nami. W końcu widząc spływający pot po twarzy naszej małej towarzyszki, zatrzymaliśmy się na nieplanowany postój. Daliśmy małej wody, a po chwili ona przyniosła nam kwaśne mleko, które to w dwóch baniakach niosła na głowie. Wzruszające doświadczenie. Daliśmy jej obrazki i długopis, z którego bardzo się ucieszyła- będzie miała czym pisać w szkole. Gdy ruszaliśmy z postoju, wzięłam jej pakunek by sprawdzić jak to się nosi. Podnieść, podniosłam i na głowę włożyłam. Na oko jakieś 10 kg. Dwa trzylitrowe baniaki mleka plus dodatkowe rzeczy. Oczywiście samo utrzymać na głowie się nie chciało, nawet z chustką małej jako stabilizatorem, ale nawet jeśli bym to podtrzymywała to nie wiem czy bym kilkadziesiąt metrów dała radę iść. A dziewczynka szła dalej z nami jeszcze kilka kilometrów, by później skręcić w ścieżynę, która pięła się na szczyt wysokiej góry.

Piękne i kochane te afrykańskie dzieci. Czy biedne??To chyba zależy czym jest bogactwo. Tu nie mają kolorowych zabawek, komputerów. Mają siebie nawzajem i to widać. Mają miłość rodziców- dobrze było patrzeć na te zapracowane kobiety, gdy poklepywały niesione na plecach kwilące maluchy albo siadały na kamieniu, przykładając malucha do piersi by go nakarmić. Piękny był widok rodziców, którzy przyszli odebrać swoje dzieci do przedszkola i pękali z dumy widząc, jak ich maluchy występują, by zaprezentować się białym gościom. Wzruszająca była świadomość, że mama wystroiła swoje trojaczki, by ładnie wyglądały w czasie naszej wizyty. Dobrze nam było u rodziny, gdzie troje dzieci to albinosi. Rodzice przyjęli je takie jakimi są i miłość w tej rodzinie czuć na odległość. W końcu troskę, ale i dumę, którą widziałam w oczach kobiety, gdy brałam jej jednodniowe dziecko na ręce.
Czy wszędzie tak jest. Niestety nie. Spotkaliśmy dzieci, których rodzice się wyparli, dzieci bite i krzywdzone, dzieci głodne i chore. Na szczęście są wokół dobrzy ludzie, którzy i im dają choć odrobinę dobra i miłości.

Czy przeludnienie będzie powodem, że dzieci będą czymś zbytecznym, że rodzice będą się wstydzić, że urodziło im się kolejne dziecko, że aborcja będzie czymś normalnym?? Te perspektywy niestety są już coraz bliższe w Rwandzie...Oby Rwandyjczycy zrozumieli, że to dzieci są nadzieją narodu....





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz