środa, 6 sierpnia 2014

Góry i morze

Dzień piąty. 17.07. Kobuleti - Batumi Wstajemy o 5, wypoczęci, prawie wyspani- prawie bo pielgrzymowi zawsze chce się spać:) W recepcji dostajemy herbatę i ciastka na śniadanie. Uzupełniamy zapas herbaciany do naszych kubów i ruszamy w drogę. Przez jakiś czas ciągnie się jeszcze miasto, ale już nie część turystyczna. Idziemy w pewnym oddaleniu od morza, ale stale je widzimy.Droga zaczyna się piąć w górę, zakręt za zakrętem. Dochodzimy do ruin fortecy Petra. Jacek idzie zrobić zdjęcia, ja siadam na ławeczce, przy rodzince sprzedającej pamiątki. Chwilę rozmawiamy, później wspólna fotka i możemy iść dalej. Droga serpentynowo wchodzi na górę. Na szczycie sklepik, gdzie kupujemy picie. Na dachu są parasolki i stoliki, ale nie podejmujemy się wejścia po drabinie. W zamian pani prowadzi nas na podwórko, gdzie wystawia stolik i krzesełka. Przynosi wodę i domowe babeczki. Rozmawiamy z domownikami, chłopcu dajemy nasz krzyżyk i ruszamy dalej. Teraz czas by zejść do poziomu morza. W nadmorskiej miejscowości postój na stacji benzynowej.Dopytujemy czy da się dojść do Batumi nad morzem, zdania są podzielone. Idziemy kawałek dalej i pytamy kolejną grupkę mężczyzn o dalszą drogę. Wśród nich jest też policjant. Okazuje sie że przejście jest, troche niebezpieczne jak podkreśla przedstawiciel władzy, ale jest. Trzeba iść torami, później będzie tunel i przejście do ogrodu botanicznego. Ruszamy w drogę upewniając co jakiś czas czy dobrze idziemy. Mijamy jednostkę wojskową, niestety żołnierze nie chcą z nami fotki :P Idąc torami modlimy się by nie jechał pociąg, bo nasyp niewielki. Droga wzdłuż morza, mijamy plażę, w oddali widać dwa tunele, do których dzielnie zmierzamy. Pierwszy tunel nie do końca zabudowany więc łatwy do przejścia, zbliżając sie do drugiego widzimy przed nim budkę. Ucieszenii że na horyzoncie są ludzie prawie do nich biegniemy. A tu niespodzianka, przed nami wyrasta dwóch strażników, w tym jeden z karabinem w dłoni i pokazują by sie nie zbliżać. Na sama myśl o drodze powrotnej robi nam sie nie dobrze więc podejmujemy dialog. Okazuje sie że przejścia nie ma. Ogród botaniczny owszem jest dokladnie 500m nad nami, wejść do niego można cofajac sie 2 km. W dole kolejne 500m widzimy kąpiących się ludzi, próbujemy wynegocjować zejście nad morze ale panowie stwierdzają że nie damy rady z plecakami zejść. A tunelem absolutnie nie można przejść. Nie mając wyjścia cofamy się te 2 km do miejsca gdzie plażowali ludzie, okazuje się że tam faktycznie jest wejście do ogromnego ogrodu botanicznego. Można w nim rozbić namiot, jest restauracja i przde wszystkim roślinność z całego świata. Zjadamy coś na szybko - Jacek tradycyjnie rybę, Darwina frrytki i wsiadamy do samochodziku który przewozi specerowiczów do wyjścia z ogrodu. Kosztuje nas ta przyjemność 16 zł ale nie musimy kluczyć po alejkach wznoszących się i opadających przez wszystkie zakątki ogrodu. Wychodzimy na naszą drogę, Schodzimy nad morze i plażą idziemy jakiś czas a później główną droga dojazdowa do Batumi. W ostatniej miejscowości taksówkarz zaczepia nas by zaproponować podwozke, a gdy dowiaduje się że my z Polski pyta czy nie mamy polskiej złotówki, bo jest on kolekcjonerem monet. Niestety nie posiadamy polskiego bilonu, a ukraińskie hrywny pana nie interesują. Dochodzimy do przedmieść Batumi, próbujemy pytać o katolicki kościół, ale mieszkańcy wiedzą tylko że takowy u nich jest, gdzie nie umieją powiedzieć. Przy porcie zagadnięty młody chłopak mówi że do kościoła został kilometr. Faktycznie za chwilę naszym oczom ukazuje się budowla sakralna różna od wszechobecnych cerkwi. Zaglądamy przez drzwi jest tabernakulum, są ławki. Z tylu znajdujemy tabliczkę z informacją że to kościół rzymsko- katolicki św. Ducha. Tył kościoła może wskazywać że mieszka tu ksiądz. Ponieważ nikt nie otwiera siadamy na schodach i czekamy. Upewniwszy się że to jedyny kościół katolicki w mieście, stwierdzamy że ksiadz kiedyś się zjawi, a jak nie to rozbijamy namiot na przykościelnej trawie. Robi się coraz później komórka rozładowana, ładowarka spalona, telefon Jacka nie chce otworzyć Gruzińskiej karty. Jesteśmy bez jakiegokolwiek kontaktu bo wszystko było na telefonie i karcie gruzińskiej. Koło 20 gdy Jacek robi kolejny obchód spotyka pewnego pana. Okazuje sie że w kościele jest Padre Gabriel i że będzie jutro. Od słowa do słowa dochodzimy do tego że pan orientuje się gdzie jest caritas, który prowadzi noclegownie do bezdomnych. Mówi, że nas tam zaprowadzi. Idziemy do ścisłego centrum Obok meczet, w oddali wieżę kościelne (przejęta przez prawosławnych katedra katolicka) Pan trochę kluczy po uliczkach pyta kogoś o caritas, ostatecznie okazuje sie że doprowadził nas do znajomego u którego możemy za pieniądze przenocowac. Grzecznie dziekujemy, pan mniej grzecznie się z nami żegna. A my wyruszamy by coś do spania znaleź. Pytamy napotkanych ludzi o caritas i noclegownie. Po burzliwej depacie okazuje się że wiedzą gdzie coś takiego istnieje, dostajemy adres i nr marszrutki. Nie jesteśmy jednak pewni czy to jest to miejsce o które nam chodzi. Próbujemy ostatniej deski ratunku- próba uruchomienia telefonu i zadzwonienia pod zapisany na niej nr do Alesandry z Batumi kończy sie pełnym sukcesem. Nasi naporkani przyjacele nie tylko podładowują telefon ale i rozmawiają z Alesandra, która chwilę później przyjeżdża po nas samochodem. I tak znajdujemy sie w italiańsko gruzinskim domu gdzie spędzimy dwa dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz