środa, 6 sierpnia 2014

Morze Czarne, a my czerwoni....

Dzień czwarty i kolejne 14-16.07 Ureki - Kobuleti. Wstajemy o świcie i wyruszamy. Już na początku dnia pierwsza na tej pielgrzymce poważna kłótnia. Nie dogadujemy się i wychodzimy z minimalnym zapasem picia a przed nami żadnych miejscowości. Krótki odcinek idziemy oddzielnie co pomaga w pogodzeniu się. Zbliżamy się do terenów zamieszkanych, ale sklepu brak. Prosimy przy pierwszym domu o wodę, gospodarze zapraszają nas na ławeczkę, byśmy "dychnęli". Dostajemy herbatę zebraną na niedalekiej plantacji, a za chwilę pani zaprasza do stołu na pyszne naleśniki, bakłażany i domowy chleb. Przy rozmowie czas szybko leci a słońce przygrzewa coraz mocniej. Ruszamy dalej, mijając olbrzymie wesołe miasteczko, niestety jeszcze zamknięte. Dochodzimy do tabliczki z napisem Kobuleti i schodzimy nad morze. Kobuleti ciągnie się na przestrzeni kilku a nawet kilkunastu km. Dochodzimy do miejsca gdzie strażnik nie chce nas przepuścić- powstaje tam jakiś prywatny ukraiński ośrodek wypoczynkowy. Z całą sympatią do Ukraińców, wyrażamy dosadnie, co myślimy o braku przejścia brzegiem morza. Po obejściu wracamy na plażę, poźniej ulicą, zapełnioną sklepikami.Wszystkie domy to pensjonaty lub pokoje do wynajęcia. Schodzimy na boczną uliczkę i zaczynamy pytać o możliwość rozbicia namiotu. W kolejnym domostwie uzyskujemy zgodę i zaczynamy stawiać nasz dom, przy ogólnym zaintetesowaniu dzieciarni. Po zakończeniu rozbijania, pan, który okazuje się właścicielem, a do tej pory nic się nie odzywał mówi że możemy też nocować w pokoju. Nie korzystamy, bo szkoda namiotu. Wieczorem zostajemy zaproszeni na kolację. Nie może obyć się bez wzniesienia toastów. Nie umiemy odczytać czy pani gospodyni jest z tego wszystkiego zadowolona czy nie - jak większość Gruzinów ma poważny, surowy, pozbawiony emocji wyraz twarzy. Ale nieba nam uchyla więc chyba bardzo zła nie jest. Noc pod namiotem mija spokojnie. Już wczoraj postanowiliśmy, że jeśli się da to zostaniemy jeden dzień w Kobuleti. Nasi gospodarze nie mają nic przeciwko temu, wręcz mówią, że możemy zostać ile chcemy:) Wypoczynkowy dzień zaczynamy od prania- góry prania. Pani widząc jak pierzemy w rękach, zabiera wszystkie nasze rzeczy i wkłada do automatu. I tak kolejne marzenie pielgrzyma się spełnia- ubrania piorą się same, a my leniuchujemy. Po rozwieszeniu rzeczy i zapewnieniu, że padać nie będzie, zostajemy wyrzuceni nad morze. Nasz gospodarz od rana zachwala morze i jego dobroczynny wpływ na nogi pielgrzyma. Cóż, zrobić, trzeba skorzystać :) Plaża kamienista, czysta i pusta. Fale duże, ciężko wejść i w morzu popływać. Siadamy więc tak jak tubylcy na brzegu i moczymy nogi, walcząc z zalewająca nas wodą. W międzyczasie Darwina wyszukuje ładne kamyki, co dosyć trudne bo co jeden to ładniejszy- później większość uzbieranego łupu i tak morze weźmie spowrotem- jedną olbrzymią fala i to co w ręce jest znowu w morzu. Ale zabawa przednią, kamienie wchodzą wszędzie, zwłaszcza w jackowe kapielówki :P Czas mija szybko, ludzie się wokół nas zmieniają a my ciągle na brzegu,w końcu wygłodniali od walki z żywiołem ruszamy się by poszukać czegoś do jedzenia. Udaje się znaleść domową knajpkę, gdzie na miejscu przyrzadzają świeżą rybkę. Wracając do domu zaczynamy czuć pieczenie. No tak, jakby inaczej, spiekliśmy się jak raczki, zwłaszcza Jacek. Nasi gospodarze pytają gdzieśmy sie podziewali i śmieją się widząc naszą spieczoną skórę. Nam do śmiechu nie jest. Jedyny plus jest taki, że nasze stopy są jak nowe, wszystkie pęcherze, odciski i obtarcia zniknęły! Do naszych gospodarzy zjechali się urlopowicze, zabawa trwa na całego, zachęcają nas do jedzenia i picia. My przez jakiś czas grzecznie im towarzyszymy, opowiadając o pielgrzymce ale później udaje nam się schronić w namiocie. Spać ciężko, jest bardzo głośno, no i skóra zaczyna piec na maksa. Ostatni gość idzie spać o 5:30, my wstajemy o 6. Jest mały problem z łazienką, z jakiegoś powodu nie możemy korzystać z tej z której korzystaliśmy poprzedniego dnia, może temu, że obok są goście. Ale wkońcu udaje się znaleść toaletę na zewnątrz za domem, więcej do szczęścia nam nie trzeba. Ruszamy na trasę. Daleko jednak nie zachodzimy. Zatrzymujemy sie przy pierwszej aptece i kupujemy polski Panthenol. Cena zabójcza- 25 lari czyli okolo 50zł.,Ale pianka w plecaku nic nie pomoże. Podejmujemy męską decyzję. Musimy zostać jeszcze jeden dzień i zaleczyć skutki głupoty- lub skutek niekorzystania z urlopu nad morzem.... Dziś 16, nasza 7 rocznica ślubu. Uczcijmy więc ten dzień pobytem w hotelu! Ponieważ oddaliliśmy się już od części turystycznej miasta, mamy nadzieję że będzie nas na takie szaleństwo stać. Wchodzimy do pierwszego hoteliku, i okazuje sie że jeden dzień dla jednej osoby, kosztuje tyle co nasza pianka na poparzenia. Dostajemy czysty, schludny pokój z łazienką i klimatyzacja. Pani proponuje jeszcze kawę i herbatę, rezygnujemy z tych dobroci. Romantyczny dzień rocznicy Jacek spędza leżąc plackiem na lóżku pokryty pianką, a Darwina odsypia nieprzespane noce. Wieczorem, gdy mamy pewność, iż słońce nam nie zaszkodzi,idziemy coś zjeść i popatrzeć na prawie romatyczny zachód słońca. Tak kończy się czas w Kobuleti. Nadmienić można, iż na koniec spaliła się nam ładowarka do telefonu- kolejny zakup przed nami, lub perspektywa braku kontaktu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz