środa, 16 lipca 2014

pierwsze toasty


Dzień drugi. 12.07.
Kobhi - Poti
Wstalismy o 5:30 a wyszliśmy dwie godziny później.
Upewniamy się w którą stronę skręcić u stojącego przy samochodzie mężczyzny. Ruszamy drogą z wszechobecnymi krowami, schodząc im jeszcze grzecznie z drogi.
Po dobrej godzinie marszu z podwórka woła nas pan, którego pytaliśmy o drogę i zaprasza na śniadanie.Mówi że droga daleka trzeba mieć siły by iść. On sam też tam jest w gościach, ale nie przeszkadza mu to, by wydawać rozporządzenia, by nas ugościli:)
Na początek pepsi, za chwilę chleb, ser i soczysta sałatka z pomidora i ogórka. My nie mamy siły dalej jeść, ale pan mówi że 20 minut musimy poczekać, bo właśnie jakiś przysmak się robi. Po chwili dostajemy świeżutkie pierogi z serem.
Na koniec do plecaka  wrzucają nam świeżo strząśnięte gruszki, dobrze że więcej niż dwa kilo w żaden zakamarek plecaka nie chce się już zmieścić.
Z nowym zapasem sił ruszamy dalej, by za chwilę zostać zatrzymani przez policję.Ale nic strasznego się nie dzieje. Policjant chcę sobie z nami pogadać i zaproponować miejsce w samochodzie. Grzecznie odmawiamy i idziemy dalej. Kolejny postój przy sklepie by zaopatrzeć się w płyny. Obok sklepu kawałek cienia okupowany przez miejscowych mężczyzn. Zostajemy zaproszeni do ich grona. Na dzień dobry garść orzechów laskowych, worek gruszek a za chwilę pojawiają się kieliszki i trzeba wypić toast czaczuszki.Mocne to jak cholera, ale toastu za pokój nie śmiemy odmówić. Z następnych toastów tłumaczymy się upałem i długą drogą przed nami.
Upał staję się coraz gorszy, 40℃. W końcu dowlekamy sie do skrzyżowania, gdzie mają być obiecane rano przy śniadaniu, drzewa no i upragniony cień. Odpoczywamy przy zimnej lemoniadzie w pierwszym napotkanym sklepiku. W końcu ruszamy dalej. Kilometrów zamiast ubywać przybywa. Każda napotkana osoba podaje wyższą liczbę. Darwina zatrzymuje się przy każdej ławeczce, których tam sporo, bo przy drodze są sprzedawcy kukurydzy. Zatrzymują nas też robotnicy drogowi i częstują tym co mają. Powiększająca się odległość osłabia Darwinę i wsiada do zatrzymującego się samochodu. Podjeżdża "aż" 5 km, bo tyle jednak okazało się zostać do tabliczki Poti. Tam klimatyzowana stacja benzynowa- marzenie pielgrzyma w czasie "żarki". Jacek sam, pędzi jak szalony-5 km pokonuje w 40 minut. Po porządnym ochłodzeniu wychodzimy na zewnątrz jak do sauny. Przechodzimy most, do centrum zostało 6 km. Droga polna, wychodzimy do strefy "przemysłowej". Robi się coraz później, a domów nie widać. Jest most który wiedzie w kierunku Batumi, pod mostem mamy iść do centrum.Jednak napotkani ludzie nie są co do tego zgodni. Dzień kończy się tak, że na nocleg zabiera nas wracający z nad morza tata z córką. Siedzimy czekając na żonę, przez mieszkanie przewija się cała chmara sąsiadów.Przychodzą pooglądać nas i korzystać z internetu. Żona  - Ukrainka przygotowuje kolację i ciągle karze jeść i jeść:)Miło spędzamy czas z córką Aną, która tworzy nasze portrety:) Po 24 udaje się położyć do łóżek, i tak trwamy do rana, bo komary nie pozwalają zmruż yć oka....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz